Brooke's POV
Szłam ciemnymi ulicami, cały czas patrząc się na swoje bose stopy. Wszystko mnie bolało i było mi zimno. Chciałam znaleźć się tylko w ciepłym domu, pod kocem z kubkiem kakao. Jak byłam mniejsza mama zawsze je robiła i razem siadałyśmy na kanapie, oglądając jakieś durne filmy. Tęsknie za tymi czasami. Fajnie by było jakby to był tylko sen, że zaraz się obudzę i wszystko będzie tak jak dawniej. Ale niestety rzeczywistość daje mi się mocno we znaki.
Nagle poczułam coś mokrego na twarzy. Spojrzałam w górę i poczułam więcej zimnych kropel. Brakowało tylko deszczu... Ale jakby to było mało; usłyszałam grzmoty i zobaczyłam kilka błyskawic przecinające niebo.
Genialnie.
Zanim się obejrzałam, rozpętała się burza. Wiatr wiał jak szalony, deszcz spadał z nieba w takich ilościach, że nic praktycznie nie widziałam. Szłam chodnikiem i zobaczyłam w oddali reflektory samochodu. Odsunęłam się od krawędzi, żeby nie mógł mnie ochlapać. Przejechał koło mnie z taką prędkością, że i tak nic to nie dało. Byłam mokra, brudna i obolała. Czy coś gorszego może się jeszcze przydarzyć? Jak na zawołanie potknęłam się o wystającą kostkę w chodniku.
- Cholera! - próbowałam wstać, ale moja noga mi nie pozwalała. Tak strasznie bolała. Powoli zaczęłam się podnosić. Doczłapałam się do pobliskiej ławki i usiadłam na niej. Wpatrywałam się w jeden punkt nie zwracając uwagi na nikogo i na nic. Było coś koło 6:00 i wszyscy śpieszyli się, żeby zdążyć do pracy. Jak ja im tego zazdroszczę. Też bym chciała móc iść do pracy, mieć swój dom i rodzinę. Jednak jestem skazana na wiecznego pecha i nie ma opcji, żeby któreś z tych dóbr było moje.
- Przepraszam - jakaś kobieta odchrząknęła obok mnie, wyrywając mnie z moich przemyśleń - Wszystko w porządku?
A widzisz, żeby było w porządku? - spojrzałam na nią z całkowitą obojętnością - Siedzę rano na ławce w największą ulewę jaką widziałam. Mam na sobie tylko bluzę i nie mam nawet butów. Jest mi zimno, jestem brudna, bo jakiś frajer postanowił ochlapać mnie wodą. Dodatkowo zrobiłam sobie coś w nogę. Lepiej być nie może prawda?
- Podwiozę cię do szpitala tutaj niedaleko - uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie. Sama nie wiem. Kobieta widząc moją niepewność, wyciągnęła rękę w moją stronę - No chodź, nie możesz tu zostać. Tam się tobą zajmą.
Niepewnie chwyciłam dłoń kobiety i z jej pomocą weszłam do auta. Jechałyśmy dosłownie kilka minut. Kiedy zaparkowała, podziękowałam jej i już chciałam wysiadać, kiedy mnie zatrzymała.
- Czekaj dziecko! Nie pozwolę ci iść tam samej. Pomogę ci - wysiadła i okrążyła auto otwierając mi drzwi. Pomogła mi wysiąść i zaprowadziła mnie do środka. Podeszłam do recepcji i załatwiłam wszystko.
- Proszę usiąść i poczekać. Niebawem przyjdzie jakiś lekarz - recepcjonistka uśmiechnęła się przyjaźnie i wróciła do swojej pracy. Była piękną kobietą. Miała długie brązowe włosy i prześliczny uśmiech. Wiedziałam, że te błękitne oczy zahipnotyzowały niejednego faceta. Zrobiłam tak jak mi kazała. Usiadłam w poczekalni i rozejrzałam się dookoła. Kobieta, która mi pomogła pojechała już, bo miała jakieś sprawy do załatwienia. Jestem jej bardzo wdzięczna, że mi pomogła. Gdyby nie ona dalej siedziałabym na tej ławce, użalając się nad moim okropnym życiem.
- Brooke? Co ty tu robisz? - gwałtownie obróciłam się, kiedy usłyszałam swoje imię. Przede mną stał Matt z zaniepokojonym wyrazem twarzy - Boże, jak ty wyglądasz!
- Pięknie jak zawsze - zaśmiałam się - Co ty tu robisz?
- Ja pierwszy zadałem to pytanie - oparł się o ścianę zakładając ręce na piersi.
- Umm... ja.. um.. tak jakby... um.. coś sobie zrobiłam w nogę - spuściłam głowę i wskazałam na moją kostkę.
- Musisz pokazać to lekarzowi - uniósł brwi. Wow Matt! Dzięki! Sama nigdy bym na to nie wpadła.
- Właśnie dlatego tu jestem - uśmiechnęłam się - A teraz słucham, co ty tu robisz?
- Brat Justina miał wypadek - podrapał się po karku, Na dźwięk tego imienia przeszły mnie nieprzyjemne dreszcze. Nie miałam ochoty go tu spotkać, więc ignorując ból w nodze wstałam i ruszyłam w stronę wyjścia. Jednak nie uszłam nawet kilku kroków, kiedy moja noga dała o sobie znać. Upadłabym, gdyby nie Matt, któremu udało się mnie złapać.
- Hej, hej, hej! Dokąd się wybierasz - krzyknął przerażony - Nie możesz tak po prostu wyjść!
- Mi przecież nic nie jest. Nie muszę tu być. Teraz chciałabym iść do Jaxona. Co mu się stało? - odepchnęłam się od Matta, ale musiałam usiąść, ból był nie do zniesienia.
- Mhm, właśnie widzę jak nic ci nie jest - pokręcił głową - Poczekaj tutaj, zawołam lekarza.
- Nieee, pójdę sobie stąd z tą nogą - uśmiechnęłam się sztucznie. Mam dość.
Po kilku minutach przyszedł lekarz, który zabrał mnie na badania. Przez ten cały czas myślałam o malutkim Jaxonie i o tym co mogło mu się stać. Moja głowa była pełna czarnych scenariuszy. Nawet nie słuchałam tego, co lekarz miał do powiedzenia o moim stanie zdrowia.
- Słucha mnie w ogóle pani? - pan Jones pomachał mi ręką przed twarzą - Mówię do pani, a nie otrzymuję żadnej reakcji.
- Przepraszam. Zamyśliłam się. Co z moją nogą? - chciałam jak najszybciej wyjść i znaleźć Jaxona.
- Ma pani skręconą kostkę. Musi pani nie nadwyrężać nogi i dużo odpoczywać - uśmiechnął się i pomógł mi wstać - Tutaj ma pani kule, żeby łatwiej było się poruszać.
Wzięłam od niego przedmiot i wyszłam z sali. Od razu zauważyłam Matta, rozmawiającego z jakimś chłopakiem. Kiedy zauważyłam kim jest ten chłopak, jak najszybciej odwróciłam się i ruszyłam przed siebie. Nawet nie wiedziałam gdzie idę. Rozglądałam się na boki próbując znaleźć coś co przykułoby moją uwagę. W końcu w sali 246 zobaczyłam małego chłopca, a przy nim zapewne jego mamę, tatę i siostrę. Zajrzałam dyskretnie do środka i zobaczyłam, że to Jaxon. Jego głowa była owinięta bandażem, a rękę miał w gipsie. Był podłączony do różnych maszyn. Odchodziły od niego jakieś kabelki, rurki... Okropny widok. Muszę się dowiedzieć co mu się stało. Postanowiłam wrócić na recepcję i zapytać o to Matta. Odwracając się wpadłam na kogoś.
- Przepraszam - wyszeptałam, nawet nie fatygując się, żeby unieść wzrok. Kiedy nieznajomy nie odsunął się, zirytowana podniosłam głowę.
Justin stał przede mną, intensywnie się we mnie wpatrując. Chciałam go wyminąć, więc przesunęłam się w prawo, jednak on zrobił to samo.
- Przepuść mnie - podniosłam głos, ale nic to nie dało. Normalnie jak grochem o ścianę.
- Porozmawiaj ze mną - z jego ust wydostał się niski, gardłowy głos.
- Nie - odpowiedziałam szybko i znowu chciałam go wyminąć, jednak znowu bez skutku.
- 10 minut - wyszeptał patrząc prosto moje oczy.
Myślałam chwilę nad tym i postanowiłam dać mu to 10 minut.
- Dobrze, masz 10 minut - chwyciłam jego rękę i pociągnęłam w stronę kawiarni - Ale chodźmy usiąść, bo noga mnie boli.
- Co ci się stało? - zapytał z przejęciem.
- Przewróciłam się. Ale to nic poważnego. Tylko kostkę skręciłam - starałam się go uspokoić. Zdawał się być taki wystraszony, kiedy zobaczył mnie o kulach.
- Gdzie mieszkasz? - wypalił.
- Co? - jego pytanie zbiło mnie z tropu. Co go to interesuje?
- Zapytałem gdzie mieszkasz - powiedział spokojnie, ale mogłam zauważyć, że się trochę niecierpliwi. O co mu chodzi?
- Na 114th Street, mówiłam ci już - przewróciłam oczami. Tak mnie słucha.
- To wiem - uśmiechnął się - Ale gdzie?
- Jak to gdzie? - byłam coraz bardziej zdezorientowana jego dziwnym pytaniem - W kamienicy.
- Tylko, że tam są same opuszczone budynki - spojrzał na mnie wyczekująco. I co on ode mnie teraz oczekuje?
Nic nie odpowiedziałam. Spuściłam głowę i zaczęłam bawić się palcami. To prawda, że mieszkam w opuszczonej kamienicy. Ale jemu nic do tego. To tylko i wyłącznie moja sprawa.
- Mieszkasz w opuszczonej kamienicy, gdzie jest zimno i mokro. Masz skręconą kostkę. Nie możesz tam mieszkać - westchnął, a mi zachciało się płakać. Dzięki, że przypominasz mi, że moje życie jest porażką.
- To co? Lepiej żebym mieszkała tam niż pod mostem - powiedziałam z frustracją w głosie. Przecież nie mam gdzie iść. Jakbym miała jakieś lepsze miejsce, już dawno wyniosłabym się z tamtej dziury.
- Nie będziesz tam mieszkała - powiedział spokojnie, a mnie zamurowało. To gdzie mam mieszkać do cholery!
- Wolisz, żebym znalazła sobie miejsce pod którymś z mostów? W sumie dużo ich jest w Nowym Jorku, więc może znajdę jakiś wolny - przyłożyłam palec do brody jakbym nad czymś myślała. Miałam nadzieje, że to go wkurzy i wreszcie da mi spokój.
- Wolę, żebyś zamieszkała u mnie - uśmiechnął się szeroko - To o wiele lepsze niż most czy opuszczona kamienica.
To naprawdę dobry pomysł! Gdyby nie to, że musiałabym go codziennie oglądać... Ale z drugiej strony miałabym nareszcie prawie normalny dom.
- Sama nie wiem - zawahałam się. On musiał wiedzieć, że chciałabym zamieszkać u niego, bo uśmiech nie schodził mu z ust.
- No więc zaraz jedziemy do nas. Tylko jeszcze wpadnę na chwilę do Jaxona - powiedział i podniósł się, kierując się w stronę sali brata.
- Czekaj! - zatrzymałam go - Co mu się stało?
- On... Spadł ze schodów - skrzywił się - Ale to nic poważnego na szczęście. Rozciął sobie troszkę głowę i złamał rękę. Poza tym nie ma żadnych poważniejszych urazów.
Odetchnęłam z ulgą. Powoli podniosłam się i ruszyłam w stronę Justina, który cały czas mi się przyglądał. Minęłam go i już chciałam odchodzić, kiedy złapał mnie za rękę.
- Ja nie miałem na myśli niczego co powiedziałem - patrzył mi głęboko w oczy. Na chwile wszystko się zatrzymało. Byłam tylko ja i on patrzący sobie w oczy. O Boże, były takie piękne. Normalnie niczym fabryka czekolady. Zahipnotyzował mnie i nie mogłam się oprzeć jego spojrzeniu. Po jakimś czasie otrząsnęłam się i odsunęłam od niego.
- Okej - westchnęłam. Muszę się z nim pogodzić, skoro mam u niego mieszkać. Ale to nie znaczy, że zapomnę o tym.
- Okej? - zdziwił się - Nie masz mi tego za złe?
- Mam - odpowiedział z powagą wymalowaną na twarzy - Ale wiem też, że to co powiedziałeś jest zupełną prawdą. Wzruszyłam ramionami i odeszłam. Już po chwili podbiegł do mnie i zaczął iść obok.
- To nie jest prawda. Nie jesteś chora, nie jesteś potworem, który wszystko podpala - posłał mi swój zniewalający uśmiech.
O mamo.
- Justin ja jestem chora - spojrzałam na niego. Cały czas byłam śmiertelnie poważna.
- O czym ty mówisz? - zatrzymał się.
- Nieważne - pokręciłam głową - Możemy iść do Jaxona?
- Jasne - podszedł do mnie i wziął mnie na ręce w ślubnym stylu.
- Co ty robisz? - zaśmiałam się.
- Nie możesz nadwyrężać swojej nogi - uśmiechnął się.
Szliśmy chwilę, przyciągając uwagę wszystkich pacjentów. Widziałam jak młodsze dziewczyny posyłały zalotne uśmiechy do Justina. Żałosne.
- Justin! - pisnęłam - One wszystkie na ciebie lecą!
- Jak każda - na jego twarzy pojawił się łobuzerski uśmieszek.
- Nie każda - postawił mnie na ziemi, a ja oparłam się o ścianę i założyłam ręce na piersi.
- Nie każda? To kto na mnie nie leci? - powoli podchodził bliżej.
- Na przykład ja - uśmiechnęłam się zwycięsko cały czas patrząc w jego oczy.
- A może jeszcze o tym nie wiesz? - był bardzo blisko mnie. Położył ręce po obu stronach mojej głowy. Czułam się jak w jakiejś pułapce.
- Wwi...wiem - przełknęłam ślinę - Nie lecę na ciebie.
- Na pewno? - oblizał usta po czym przybliżył je do moich.
- Tttt..tt..tak - wydukałam. Moje serce waliło jak oszalałe. Myślałam, że zaraz normalnie wyskoczy mi z piersi. Justin ostatni raz spojrzał na moje usta po czym delikatnie je musnął. To było pieprzone kilka sekund a ja poczułam się ja w niebie. Podniosłam wzrok napotykając jego. Uśmiechnął się do mnie w ten swój piękny, niepowtarzalny sposób. Poczułam jak moje policzki się rumienią. Co? Przecież ja się nie rumienie! Zawstydzona spuściłam głowę.
- Nie chowaj się - uniósł moją głowę tak, żebym spojrzała mu w oczy - Wyglądasz ślicznie jak się rumienisz. Cmoknął mnie w czoło po czym odsunął się i otworzył drzwi, przepuszczając mnie jako pierwszą. W środku nikogo nie było. To aż dziwne, że zostawili go samego. Podeszłam do łóżka i usiadłam na krzesełku obok.
- Jaxon, Jaxon - pokręciłam głową - Coś ty najlepszego zrobił. Biedny, musi teraz tutaj leżeć sam jak palec.
- Nie martw się, cały czas siedzi tu z nim mama. Poszła tylko do bufetu kupić coś do jedzenia - uspokoił mnie. Chyba czyta mi w myślach.
Siedzieliśmy chwilę z Jaxonem, aż w końcu w drzwiach pojawiła się mama Justina. Była piękną kobietą. Już wiem, po kim jej syn odziedziczył urodę.
- Dzień dobry - uśmiechnęłam się.
- Dzień dobry - odwzajemniła uśmiech - Wybacz mi to pytanie, ale kim jesteś?
- Mamo, to jest Brooklyn - odezwał się Justin, a jego mama zmarszczyła brwi.
- Brooklyn...? - przerwała, chcąc usłyszeć zapewne moje nazwisko.
- Curtis - uśmiechnęłam się przyjaźnie i wyciągnęłam w jej stronę dłoń. Kobieta otworzyła szeroko oczy i przez chwilę wpatrywała się we mnie nic nie mówiąc. Chyba wiem, o czym myślała.
- Czy Mike...
- Tak, Mike to jej brat, mamo daj spokój. Proszę - przerwał jej Justin, a ja posłałam mu spojrzenie mówiące "dziękuję" - Będziesz miała coś przeciwko jak Brooke przenocuje u nas kilka nocy?
- Nie ma problemu - podeszła do mnie - Czuj się u nas w domu jak u siebie, skarbie. Mocno mnie do siebie przytuliła. Poczułam się taka kochana. Jakbym przytulała się z moją mamą...
- Dziękuje pani - wyszeptałam do jej ucha.
- Ochhh! Jaka pani! Aż taka stara nie jestem - zaśmiała się - Mów mi Pattie.
- Dobrze - kiwnęłam głową.
- My będziemy się zbierać - głos ponownie zabrał Justin - Do zobaczenia mamo. Daj znać jakby coś się zmieniło z Jaxonem.
Podszedł do niej i pocałował ją w policzek. Potem podszedł do mnie i znowu wziął mnie na ręce. Zaśmiałam się z tego co on robił. Jego mama przyglądała nam się z wielkim uśmiechem. Miałam wrażenie, że w jej oczach pojawiły się łzy. Nie mogłam jednak zbyt długo się temu przyjrzeć, bo Justin wyszedł z pokoju. Wyszedł ze szpitala i podszedł do auta. Postawił mnie na ziemi i otworzył drzwi. Wsiadłam do środka i czekałam, aż usiądzie za kierownicą. Obszedł samochód dookoła i otworzył drzwi wsiadając. Ruszył z parkingu i wyjechał na ulicę. Jechaliśmy chwilkę, aż w końcu nie zatrzymał się przed wielkim domem. Dobrze go znałam. Dobrze wiedziałam gdzie co jest. Może dlatego czułam się jakbym przyjechała do swojego, własnego domu. Szybko wyszedł z auta i podszedł do mnie otwierając drzwi. Pomógł mi wysiąść i wejść do domu.
- Tam masz kuchnie - wskazał na lewo - Tam łazienka - kiwnął na 3 drzwi - A tam...
- Justin - pociągnęłam go za rękaw - Ja wiem gdzie co jest - ściszyłam głos, tak, że ledwo było mnie słychać.
- Ale skąd - zmarszczył brwi.
- Bo ja byłam tu kilka razy - powiedziałam cały czas patrząc w ziemię.
- Właśnie! - klasnął w dłonie - Chodź! Opowiesz mi wszystko! - Pociągnął mnie w stronę kanapy. Usiadł na niej i pociągnął mnie na swoje kolana. Nie protestowałam.
- A więc dlaczego przychodziłaś do mojego domu? - zapytał.
- Bb.. bo - wstydziłam się mu powiedzieć prawdy.
- Jakkolwiek złe by to nie było, nie bój się. Nic się nie stało - posłał mi zachęcający uśmiech.
- Obiecaj, że nie będziesz patrzył przez to na mnie inaczej - odważyłam się spojrzeć w jego oczy.
- Obiecuje - cmoknął mnie w policzek. Coraz bardziej mi się to podobało.
- Bo ja... bo.. um.. no... - nie wiedziałam jak zacząć.
- Po prostu to powiedz - przewrócił oczami. Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam mówić.
- Bojaniemiałampieniędzyiokradałambogatedomy - powiedziałam szybko na jednym oddechu.
Nic nie mówił. Patrzył się przed siebie analizując to co przed chwilą powiedziałam. Zaczęłam się denerwować. A co jeśli on mnie teraz znienawidzi? Włożyłam ręce do kieszeni i poczułam coś. Wyciągnęłam zapalniczkę, którą od razu odpaliłam wpatrując się w ogień.
- Co ty robisz? - wyrwał mi przedmiot - Chcesz nas spalić?!
- Oddaj mi to, proszę - czułam jak w moich oczach zbierają się łzy. Chłopak westchnął. Obejrzał zapalniczkę, którą chwile później wyrzucił przez otwarte okno.
- Co ty robisz?! - krzyknęłam i chciałam się podnieść, ale uniemożliwił mi to, mocniej zaciskając ręce na moich udach.
- Dwie sprawy. Nie jestem zły ani nic takiego, że włamałaś się do naszego domu. Nie miałaś wyjścia i ja to rozumiem - przerwał patrząc mi w oczy. Po chwili kontynuował - I powiedz mi dlaczego tak bardzo lubisz bawić się ogniem...
- Ty dalej nic nie rozumiesz? - zaśmiałam się. Chyba wszyscy zrozumieliby o co chodzi.
- Nie rozumiem. Wytłumacz mi - spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem.
- Ale jestem zmęczona - ziewnęłam i zeskoczyłam z jego kolan - Gdzie mogę się położyć.
Justin znowu westchnął po czym po raz kolejny wziął mnie na ręce niosąc na piętro. Szedł prawie do końca korytarza i kopnął w drzwi po prawej stronie. Zasypiałam na jego rękach. Byłam tak strasznie zmęczona. Położył mnie na łóżku. Odwróciłam się do niego plecami i chciałam się przykryć, kiedy poczułam jak ściąga mi bluzę.
- Co robisz? - wymamrotałam.
- Będzie ci wygodniej jak będziesz spać bez tego - chyba wskazał na sukienkę i bluzę, ale nie widziałam, bo cały czas miałam zamknięte oczy. Kiedy zdjął czerwony materiał usłyszałam jak gwałtownie zasysa powietrze. Byłam tak zmęczona, że nawet nie kontaktowałam. Było mi obojętne czy będzie widział mnie w bieliźnie czy nie.
Przykrył mnie pod samą szyję po czym pochylił się i pocałował mnie w czoło.
- Dobranoc księżniczko - nie wiem czy przyśniło mi się to jak mnie nazwał czy nie, ale już wtedy wiedziałam, że moja przygoda z nim dopiero się zaczyna.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Mamy kolejny rozdział ;d Miłego czytania!